Niezapowiedziany gość
Dziś opisze wspomnienie z okresu Lipca-Grudnia 1999.
Kiedyś miałam Babcie Sabinę. Jej mężem był Wincenty… Bardzo zachorował, karetka go zabrała. Moja Mama bardzo chciała się z nim pożegnać. Mnie to nie zdziwiło, straciła już Matkę.

Całą rodziną pojechaliśmy do szpitala oddalonego od nas o prawie 200 km.
Na oddziale Dziadek był słabiutki, ale w oczach widać było jego radość. Rozmowa szła miło aż nagle Dziadek zapytał:
Ela czy ja mogę do was przyjechać na zimę pomieszkać. Nie zrobię wam kłopotu?
– Tak Tatuś spokojnie Będziesz u nas… Dodała Mama a mnie przeszedł straszny dreszcz przez plecy.
Wracaliśmy w milczeniu jakiś czas. Gdy nagle nie wytrzymałam i powiedziałam, że niepotrzebnie Dziadkowi narobiła nadziei. Wiedząc, że nie mamy wielkiego mieszkania…
Tydzień minął spokojnie stałam przed lustrem u koleżanki, gdy nagle jego zobaczyłam w odbiciu szkła. Strasznie się zlękłam. Wybiegłam zamknęłam drzwi od WC i stałam wystrychną. Tak minęło parę minut
Wtedy już wiedziałam odszedł Dziadek…
Ciocia szybko załatwiła pochówek jak to w małych miasteczkach. Były wakacje wiec rodzice wywieźli mnie do ciotki na Gdańsk. Nawet mnie to cieszyło. Tak miną czas do ok 20.10.
Siedziałam w domu sama troszkę zaziębiona taka pora roku. Nagle dzwonek do drzwi. Otwieram a tam NIC. Nikogo nie było. Myślałam ze mam jakieś zwidy. Zamknęłam drzwi zrobiłam może z dwa kroki. Gdy nagle walenie do drzwi. Otwieram już wnerwiona, bo ktoś sobie jaja robi, ale nie. Pusto… Tylko dziwny wiatr zawiał dostałam dreszczy… Szybko zamknęłam drzwi. Gdy słyszę, jak spada szkło w kuchni…
Ze strachem w oczach i walącym sercem weszłam do kuchni na blacie stały dwa Kieliszki i nie otwarta butelka alkoholu z barku. Powiem wam, że wtedy mało zawały nie dostałam. Jedno już wtedy wiedziałam to dopiero początek, bo Dziadek przyszedł pomieszkać a może ja chciałam wieżyc, że to on przyszedł. Co się działo potem już tu opisuje.

Tamtego dnia źle się czułam, dlatego zwaliłam na wysoką temperaturę. Tak dotrwałam do nocy. Niczego nie świadoma zasnęłam. Obudziło mnie coś nad ranem już teraz nie powiem wam która była wtedy godzina … Drzwi od pokoju zamknięte, ale coś mnie woła chciałam wstać, ale mój Pies dzielny mieszaniec wielkości Labradora warczał. W pokoju zimno jak na letnią porę roku i ponuro. Zdrowy rozsądek podpowiedział bym nie wstawała. Nakryłam się kołdrą i zasnęłam.
Przez pierwszy tydzień się to powtarzało tylko mocniej jakby rosło w siłę. Pies coraz bardziej był agresywny. Nie odstępował mnie w domu na krok. Jak szłam spać i zamykałam mu drzwi stał i wył. Któregoś dnia obudziło mnie kopanie w łózko i szczekanie pod drzwiami psa skakał do klamki by mnie bronić. Wystraszona nawet nie odwróciłam się by zerknąć co się dzieje w pokoju po chwili ustało a pies wbiegł do pokoju…
Tego dnia już byłam pewna, że coś mi jawnie manifestuje obecność. Pytałam Mamy Brata czy coś widzą słyszą, ale nić cisza śpią jak skowronki… Uznałam ze i mi się coś wiecznie śni
Do czasu aż obudziło mnie coś siedzące na mnie. Jak atakująca małpa biło na oślep po plecach… Przestało, gdy już się poddałam. Znowu drzwi się same otwarły i pies był przy łóżku by mnie bronić. Rano miałam strasznie sińce na plecach mina mojej Mamy i mój strach …
Pierwsza myśl wtedy, że nawet jak dziadek by wpadł do nas pomieszkać to przecież nie robił by nam nić złego. Jak bardzo miałam racje dowiedziałam się z czasem.
Takie ataki zaczęły być codziennością. Koszmaru nie było widać końca.

Noce bywały coraz gorsze. Za dnia wolałam siedzieć na podwórku. Tak naprawdę wszędzie było wspaniale tylko nie tam…
Stałam się milcząca i nieobecna. Przestałam się odzywać by nikt się nie dowiedział, że powoli tracę zmysły. Moje plecy były w fioletowe cętki. Modliłam się o koniec zimy, ale do tego jeszcze było daleko, gdy pewnego dnia spotkałam Marcina. Drobny chłopak umiejący słuchać odrazy stwierdził, że coś się ze mną dzieje. Że ”ja” to inna ”ja ”. Opowiedziałam Mu wszystko od początku jak wam teraz tyle tylko że on widział moje plecy i łzy w oczach. Od razu stwierdził, że weźmie ”coś” z domu i ruszamy do mnie. Po drodze doszła jeszcze do nas koleżanka wiec raźniej mi było. W domu okazało się, że Marcin ma karty Tarota, były przepiękne tak bardzo chciałam je przytulic.

Zrobił krąg z nich i kazał mi w nim siedzieć … Kumpela sobie zażartowała, że jak jesteś tu to niech zawyje auto alarm i tak się stało jeszcze parę razy aż coś walnęło w domu ze już ma dosyć tej zabawy. Wtedy zrobiliśmy tablice do wywoływania duchów. Ja zadałam pytanie czy jest Ktoś tu z nami?
-Tak.
Dziadku czy to Ty?
-Nie
Kim jesteś? tu nie padła odpowiedz
Jak masz na imię?
-Z… Z…
a co chcesz?
-Zabić Cię!
Z bezsilności i strachu zaczęłam płakać. Wiedziałam, że nie żartuje. Marcin obiecał, że za kilka dni coś wymyśli… Liczyłam na niego

Tak mijały dni. Któregoś dnia, gdy wracałam ze szkoły spotkałam kolegę, którego miałam kasetę. Poprosił o zwrot więc razem udaliśmy się do mnie. Po wejściu zobaczyłam to… Ta sama morda paskudna co kiedyś w śnie na moście. Wpadłam w panikę. K.W tak go nazwijmy… sam widać było mocno się wystraszył, bo ja kogoś widziałam a on nie. Prosiłam by zabrał mnie do Marcina. W drodze to coś już było za mną. Wszędzie byłam pewna, że tracę zmysły. Okazało się, że Marcin stracił numery telefonów Ale miał już rozwiązanie problemu… poszliśmy gdzieś w oddalone miejsce i tam Marcin zrobił okrąg z soli. Kazał nam tam siedzieć.
K.W masz ją tam trzymać nawet gdybym umierał!
Te słowa do dziś pamiętam. Zaczęło wiać a Marcin czytał coś dziwnego bardzo głośno zamknęłam oczy to coś chodziło obok tak dziwnie syczało. Kiedy Marcin był już przy końcu podniosła głowę…
Coś go podniosło do góry jakieś 2/3 metry po czym upadł z impetem na ziemię.
Po chwili wstał a to coś zniknęło. Mogliśmy wstać i poczułam wyciszenie. Jedno się zmieniło od tamtej pory nie tylko widzę w snach, ale i w życiu. Patrząc na zdjęcia potrafię powiedzieć, czy ktoś żyje lub co się z nim dzieje. To był pierwszy i ostatni moment, gdy został celowo nawiązany kontakt z energią. Ze wszystkich sił chciałam wiedzieć co mnie atakuje. Prawda jest taka, że w nocy tylko pies stawał do obrony mnie. Dzielny kochany „BOSS’’ piękny czarny kundelek o silnym sercu. Odszedł od nas 10 lat temu a ja nigdy jego odwagi nie zapomniałam. On nie lubił dzieci i agresji, ale raczkującej małej Wiki mojej córki wtedy nie ruszył. Ona mogła mu karmę z miski nawet wybierać i jako brzdąc wywalać z miski. Moi drodzy kochajmy swoich zwierzakowych przyjaciół, bo oni za nas są w stanie nawet oddać życie. Nie wolno ich ranić też maja uczucia a i swoją duszę. Bosi często, gdy płakałam normalnie mnie przytulał z łapą na ramieniu a pyskiem na drugim. Fotografia jest autentyczna mojego pieska

Ku pamięci każdemu zwierzakowi co ratuje swojego przyjaciela…

MY LOVE BOSS